Dieta

Moje zmagania ze zdrowym odżywianiem to jakaś niekończąca się historia. Sinusoida. Fazy „rozpusty” i fazy „ultra zdrowego stylu życia”. Pisałam już o tym szerzej – pamiętacie mój wpis sprzed roku o tym jak ogarnąć swoją dietę, jeść zdrowo i poczuć się lepiej? Od tamtego momentu zaliczyłam niestety kolejne wagowe wahania, a nieciekawy – pod względem odżywiania – okres trwał od października do lutego. Osiągnęłam wtedy swój osobisty rekord i ważyłam najwięcej w swoim 26 letnim życiu. Wrrrr…

Perspektywa kolejnego lata spędzonego z moimi kompleksami, a zwłaszcza świadomość „uwiecznienia” już na zawsze tych niechcianych centymetrów na zdjęciach ślubnych nie były zbyt kuszące. Jeśli nie postaram się WŁAŚNIE TERAZ o to, by zostać tą najlepszą wersją siebie, to kiedy? A zbędne kilogramy po ciąży pewnie będzie zrzucić jeszcze trudniej… No i coś w końcu w mojej głowie, już w tym lutym, „zaskoczyło”.

Zaczęłam korzystać z jadłospisów Moniki, zmusiłam się do regularnego gotowania i starałam się w tym wszystkim nie zwariować. Później dostałam kolejną dietę od mojego trenera personalnego na siłowni, ale nie byłam w stanie odżywiać się w ten sposób (ryż, kasza, kurczak, brokuły, jajka, płatki, twaróg i tak w koło… ileż można?).

Obecnie działam po prostu intuicyjnie, nie korzystam z żadnej konkretnej dietowej rozpiski. Odmierzam składniki „na oko”, czego nauczyło mnie wcześniejsze trzymanie się ułożonych jadłospisów.

I tak oto udaje mi się trwać w swoich nowych postanowieniach piąty miesiąc, co mnie samą wprawia w zdumienie. Tak długo zdrowego odżywiania nie trzymałam się jeszcze nigdy. Od czasu do czasu zdarzają mi się różne wyskoki, ale po 1-2 dniach szaleństw za każdym razem wracam na właściwą ścieżkę. Nie jem teraz, jak się przyjęło i jak wszędzie każą – 5 posiłków dziennie co 3 godziny. Słucham swojego organizmu. Znalazłam sposób, który uznawany jest niestety przez część osób za dosyć kontrowersyjny. Jeśli interesuje Was, jak udaje mi się wytrwać na diecie, to napiszę Wam o tym w którymś z następnych wpisów. Dajcie znać :) Waga baaaardzo powoli idzie w dół, a ja czuję się z nią coraz lepiej. Nie ma tu jednak i raczej nie będzie żadnej spektakularnej metamorfozy. Zmierzam powolutku w kierunku lepszego samopoczucia, lepszej kondycji i lepszego zdrowia.

Alina Moskwa

Regularna aktywność fizyczna

Sama już nie wiem, co jest dla mnie gorsze. Wytrwanie w zdrowym odżywianiu, gdy tak bardzo lubi się mleczną czekoladę, Oreo, lody McFlurry, makaron w sosie serowo-śmietanowym i kurczaki z KFC? Czy utrzymywanie regularnej aktywności fizycznej dłużej, niż kilka tygodni, gdy potem ciągle coś boli? Jak na złość, mam trochę problemów z kręgosłupem, który zaczyna bardzo upierdliwie się odzywać za każdym razem, gdy zacznę biegać, skakać i nieodpowiednio według niego się ruszać.

Obecnie kręgosłup mam na szczęście pod kontrolą dzięki regularnym wizytom u ortopedy, fizjoterapeuty i treningom na siłowni pod okiem mojego trenera. Wielu ćwiczeń nie wolno mi wykonywać. W marcu wykupiłam karnet i od tego czasu ćwiczę średnio 3 razy w tygodniu. Miałam oczywiście momenty, gdy planowałam ćwiczyć dwa razy dziennie, 6 razy w tygodniu, jak Deynn i Majewski (kto śledzi ich na Snapie :D?), ale doszłam do wniosku, że lepiej wytrwać w tym swoim systematycznym chodzeniu rzadziej, ale na stałe, niż skończyć szaloną, sportową przygodę po miesiącu… czyli jak zwykle.

3majcie za mnie kciuki, błagam! Każde kolejne wyjście na trening to milion wymówek i niekończące się dyskusje z samą samą. „Tyle pracy dzisiaj. Nie zdążę nic na bloga napisać, jak pójdę na trening. Z prysznicem i ogarnięciem się to przecież aż 3 godziny…! No dobra, pójdę. Chociaż nad uczelnią powinnam też ostro przysiąść. Napiszę trenerowi, że nie dam dzisiaj rady. Albo… Dobra, idę.” Znacie to? :)

Bardzo chciałabym się w tym jakoś tak zakochać, uzależnić, by wprost nie móc się doczekać kolejnego treningu. Po ćwiczeniach czuję się za każdym razem naprawdę fantastycznie i cieszę się, że poszłam. Jednak PRZED jest naprawdę ciężko. Podziwiam wszystkich trenujących regularnie przez całe lata. Szacun. Jesteście the best.

Siłownia Katowice

Minimalizm, czyli mieć mniej i… robić mniej

Nie wiem jak mam pisać na ten temat, żeby nie wyszło jakoś do bólu banalnie. Zaczęłam nieśmiało w poprzednim wpisie dzieląc się z Wami moim ulubionym ostatnio podcastem, „The Minimalist Podcast”.

Chodzi o to, że wszystko, co dzieje się obecnie w moim życiu, pomimo że absolutnie wspaniałe, to jest tak bardzo… przytłaczające. Ciągle muszę gdzieś pędzić i pracować coraz więcej i więcej, by sprostać wszystkim zobowiązaniom, których się podjęłam. Zrobiłam sobie rachunek sumienia i doszłam do wniosku, że z czegoś po prostu MUSZĘ zrezygnować. No bo po prostu oszaleję.

Tylko z czego tu zrezygnować, gdy wszystko wydaje się równie istotne? A jednak to zrobiłam. To była jedna z trudniejszych decyzji tego roku, ale cieszę się, że odważyłam się na jej podjęcie. Nie będę wgłębiać się teraz w szczegóły, powiem tylko, że niesamowicie mi ulżyło. Po prostu… kamień z serca.

Dodatkowo przeprowadzka, którą mamy niedługo w perspektywie, zmotywowała mnie do zrobienia takiego generalnego przeglądu swojego stanu posiadania. Te wszystkie niby przemyślane, jak mi się wcześniej wydawało, zakupy, okazały się nie być aż tak dobrze przemyślane. Wywalam ostatnio wszystko, co zbędne (to znaczy: sprzedaję, oddaję gdzieś lub wyrzucam, jeśli nie nadaje się do sprzedania lub oddania). Zostawiam tylko to, co potrzebne. Bez sentymentów. Staram się uwolnić od potrzeby posiadania więcej i więcej, a także zmienić swój stosunek do RZECZY. Przeczytałam kilka ciekawych książek, obejrzałam sporo filmów na YouTube. Niby to wszystko wiem, a jednak w końcu otworzyły mi się oczy.

W czerwcu postanowiłam zrobić sobie taki „detox” – nie kupuję nic poza jedzeniem, niezbędnymi (!) kosmetykami, chemią do domu itp. Żadnych ubrań, gadżetów, książek, e-booków, słodyczy… NIC.

Jest ciężko. Strasznie ciężko! Ale dam radę.

I nie w tym rzecz, że mam teraz zamiar siedzieć w wysprzątanym, minimalistycznie urządzonym pokoju i nic nie robić. Co to, to nie. Serdecznie dosyć mam jednak tej gloryfikacji „zajętości”, względem której – jak zauważyłam – coraz więcej osób się buntuje. Na wielu blogach pojawiły się takie artykuły i mocno dały mi do myślenia.

sukulenty

To tyle dzisiaj! Dochodzi 14:00, mam zamiar opuścić biuro o 15:00 i wybrać się na trening. Tradycyjnie nie chce mi się ani trochę… :) Dajcie znać, czy mam rozwinąć któryś z rozpoczętych dzisiaj tematów.