4 dni, ogromna ilość przemierzonych na piechotę kilometrów, mnóstwo słońca, oszołomienie pięknem wszystkiego, co spotykałam na swojej drodze i leciutki stres przed tym, co mnie czeka. Tak właśnie było tydzień temu w Rzymie i pojęcia nie macie, jak trudno było mi wrócić do swojej zwyczajnej rzeczywistości. Obiecałam Wam rzetelną relację z podróży i dzisiaj zaczynamy od mojego pierwszego dnia w Wiecznym Mieście.
Dzień pierwszy zaczęłam bez konkretnego planu. Po rozpakowaniu się w hostelu wyruszyłam w kierunku najbliższej stacji metra i wybrałam jedyną nazwę stacji, która brzmiała w miarę znajomo: Colosseo ;) Doszłam do wniosku, że Starożytny Rzym będzie odpowiednim celem na początek mojej wyprawy. To, co zobaczyłam na miejscu, przeszło moje wyobrażenia… Duża część Koloseum zastawiona była rusztowaniem i musiałam mocno kombinować, by sensownie je sfotografować, ale jakoś z tym sobie poradziłam.
Nie będę Wam opisywać wszystkiego, krok po kroku, zachęcam do obejrzenia poniższych zdjęć i ich opisów… i wczucia się w klimat. Więcej konkretów, czyli informacje nt. trasy, transportu na miejscu i ceny biletów, zbiorę Wam w jednym, podsumowującym moją wyprawę poście. Podzielę się z Wami wtedy również podsumowaniem kosztów całego wypadu.
Po kilku godzinach spędzonych w okolicy Koloseum, Forum Romanum i Palatynu znowu wsiadłam w metro. Dotarłam do stacji Barberini i miałam nadzieję zobaczyć Fontannę di Trevi, tylko że niestety coś mi się pomyliło w kierunkach i nieświadomie poszłam nie tam, gdzie powinnam była…
… i to było najlepsze, co mogłam tego dnia zrobić. Nie ma nic milszego od błądzenia po urokliwych, włoskich uliczkach!
Po pewnym czasie kręcenia się po okolicy poczułam, że nic od rana nie jadłam. Jak to się stało? Czym prędzej znalazłam przyjemnie, aczkolwiek niepozornie wyglądające miejsce i postanowiłam się posilić. I wiecie co? Chyba trafiłam do nieba! Włoska szynka jest po prostu wszędzie.
Chyba już na zawsze zapamiętam radość jaka towarzyszyła mi po odkryciu, że w Rzymie – tak po prostu – na ulicach rosną sobie pomarańcze…
… i drzewa w tym śródziemnomorskim klimacie naprawdę wyglądają jakoś inaczej :)
W jednym z poprzednich postów pisanych z Rzymu wspominałam Wam, że pierwszego dnia totalnie się zgubiłam. Naprawdę. Na Barberini zamiast w stronę fontanny i Panteonu pomyłkowo wyruszyłam w kierunku Villa Borghese. Przez jakieś dwie godziny zupełnie nie miałam pojęcia gdzie jestem i w jakim kierunku powinnam pójść. Przespacerowałam przez niezwykle urokliwy park z nadzieją, że trafię do metra zanim zrobi się ciemno.
I właśnie wtedy moim oczom ukazał się widok, który zapamiętam najprawdopodobniej do końca życia. Nawet nie będę podejmować się próby opisania dokładnie tego, co wtedy poczułam. Takie niesamowite wzruszenie. Szczęście. Zadowolenie z siebie i z tego, że odważyłam się na tę całą, szaloną według niektórych, wyprawę. Pomyślałam sobie, że warto tam było przylecieć dla tego jednego momentu. Drugiego takiego w ciągu czterech dni zwiedzania chyba już nie miałam. Były inne, prawie równie dobre, ale ten był absolutnie wyjątkowy.
I ta chwila, gdy usłyszałam w oddali muzykę, poszłam w jej kierunku, a moim oczom ukazał się jakiś plac. Dopiero później sprawdziłam, że to Piazza del Popolo. W ciągu czterech dni odwiedziłam kilka różnych placów, ale del Popolo został moim absolutnym faworytem. To właśnie tam, siedząc na samym środku na murku, zjadłam swoje pierwsze w życiu prawdziwe włoskie lody, nie mogąc wyjść ze zdziwienia, że w lodach pistacjowych czuć… pistacje!
Słońce w Rzymie zachodziło przed godziną 19. Zwiedzanie pierwszego dnia zakończyłam dosyć wcześnie z obawie, że po zmroku mogę mieć problem z odnalezieniem hostelu. Piazza del Popolo pożegnałam przy cudownym zachodzie słońca.
Niesamowicie miło było mi wrócić do mojego pierwszego dnia w Rzymie przygotowując dla Was tę relację. Mam nadzieję, że udało mi się przekazać trochę rzymskiego klimatu, trochę towarzyszących mi emocji i zachęcić do własnej wyprawy. Już niedługo możecie się spodziewać drugiej części relacji.