Wciąż brakuje Ci motywacji do ćwiczeń? Nie wiesz jak zacząć regularnie ćwiczyć – a wiesz, że powinnaś – gdy tak bardzo, bardzo Ci się nie chce? Nawet pojęcia nie masz, jak dobrze to rozumiem, bo sama zmagałam się z własnym lenistwem praktycznie od zawsze.
Jak zacząć regularnie ćwiczyć w 2018 roku? Wiem, że właśnie teraz jesteś pełna motywacji do zmian. To dobrze! W dzisiejszym wpisie przedstawię Ci niezwykle prostą, ale jakże skuteczną strategię, która w moim przypadku W KOŃCU podziałała doskonale (a byłam naprawdę „ciężkim przypadkiem”!)
Jak zacząć regularnie ćwiczyć i pokonać ten okropny, wewnętrzny opór?
Uwierzysz, że w całym moim niemal 28 letnim życiu – obecnie pierwszy raz jestem aktywna fizycznie bez poczucia zniechęcenia, bez „przymusu” i bez zbędnego rozmyślania nad sensem ruchu? Po prostu wstaję rano i jednymi z pierwszych myśli, które pojawiają się w mojej głowie, są ćwiczenia. Wydaje Ci się to niemożliwe w Twojej obecnej sytuacji? Nie zniechęcaj się proszę. Opowiem jak to dokładnie wyglądało u mnie, co zrobiłam, a przede wszystkim co zmieniłam, aby osiągnąć stan, o którym być może i Ty marzysz :) Jest duża szansa, że sposoby zadziałają również u Ciebie! I nie sugeruj się tak całkiem tymi moimi porankami – być może dla Ciebie zupełnie inna godzina okaże się być najodpowiedniejsza,
Nie bój się – to nie jest jeden z tych tekstów, który zaleca regularne pomiary obwodu swojej talii, ważenie się co tydzień w celu automotywacji na widok osiąganych postępów, częste przeglądanie się w lustrze i cykanie kontrolnych fotek w bieliźnie. No i koniecznie obserwowanie na Instagramie przepięknych fitnessek, które każdego dnia pod swoim najnowszym zdjęciem z wypiętą do obiektywu pupą zapytają Cię: A TY? ZROBIŁAŚ JUŻ SWÓJ TRENING? Nie, nie przeczytasz też, że najlepiej byś zatrudniła trenera personalnego (chociaż to akurat działa wyśmienicie, ale w dalszym ciągu nie rozwiązuje problemu na zawsze).
Bo wiesz, ja robiłam wcześniej to wszystko… Nie mogę powiedzieć, że nie działało, bo działało – ale tylko na chwilę i nigdy nie doprowadziło do TRWAŁEJ ZMIANY, na której najbardziej mnie – i myślę, że Tobie również – zależy.
Miałam małe obawy tworząc ten wpis, ale strasznie chciałam podzielić się moimi spostrzeżeniami nie odkładając tego na później. Znasz przecież ten slogan: Nowy rok – nowa Ja! Szczerze mam nadzieję, że połączenie tych wszystkich sposobów (lub tylko wybranie dla siebie kilku z nich) pozwoli również i Tobie wreszcie „się ogarnąć” i wreszcie zmienić coś w zakresie swojej aktywności fizycznej w 2018 roku. To jak? Jesteś ze mną???
Jak zmotywowałam się do ćwiczeń i zaczęłam regularnie ćwiczyć?
W dużym skrócie: ano tak, że usunęłam występujący wcześniej OPÓR, który przeszkadzał mi w działaniu. Sukces w tych sferach zależy od mojej osobistej zmiany myślenia, a także podjęcia konkretnych działań.
Postanowiłam i tutaj wykonać ten najczęściej pomijany krok, który oddala nas od realizacji swoich celów, o którym pisałam Wam ostatnio na blogu. Sama tak szczerze zastanowiłam się DLACZEGO nie ćwiczę? Co mnie powstrzymuje? Co denerwuje i drażni? Co nieustannie staje na drodze? Więcej pytań, które pomogą Ci w takiej własnej „diagnozie” znajdziesz w podlinkowanym wpisie. To bardzo ważny krok i nie możesz go pominąć.
Odkąd pamiętam, byłam raczej średnio aktywna fizycznie. Okresy super intensywnej aktywności trwające kilka miesięcy przeplatały się z wielomiesięcznym siedzeniem na tyłku, zajadaniem przysłowiowej czekolady i użalaniem nad sobą. Nieustannie ze sobą walczyłam i nieustannie przegrywałam. Ostatnią aktywność przerwałam na długi czas z powodu bólu pleców, który „ukradł” mi 1,5 roku, ale dzisiaj nie będę się o tym rozpisywać.
A tak konkretnie, to dlaczego nie ćwiczyłam wcześniej regularnie?
Uprzedzam – część z punktów to głupie wymówki. Jest ich sporo, ale właśnie ich nazwanie i uświadomienie sobie pozwoliło mi coś faktycznie zmienić. Być może wśród nich odnajdziesz siebie – a może masz zupełnie inne, własne. Wypisz je sobie koniecznie! Nie żartuję!
- Bo nie miałam siły, po prostu zero energii, ćwiczenia wydawały mi się być strasznie męczące – no i bolały mnie te nieszczęsne plecy… I to tak naprawdę jest zamknięte koło, bo im mniej się ruszamy, tym gorzej będziemy się czuć (o ile oczywiście intensywny ruch nie jest przeciwwskazany przez lekarza), tym mniej energii do życia będziemy mieć.
- Wkurzał mnie czas tracony na dojazdy do klubu fitness, przebieranie, mycie i tak dalej… Starałam się go znaleźć jak najbliżej, ale i tak zabierało mi to w ciągu dnia dodatkowe 45 minut.
- Szybko traciłam motywację do samodzielnych ćwiczeń w domu… Testowałam wszystkie Chodakowskie, Mel B i inne znane fitnesski. Po kilku tygodniach po prostu mi się… nie chciało. Tutaj motywację zdecydowanie podtrzymywało jednak wychodzenie do klubu fitness.
- Wkurzało mnie to, że muszę od treningów uzależniać dzień mycia włosów :) Wiem, że może Ci się to wydawać trochę śmieszne, ale niektóre dziewczyny pewnie mnie zrozumieją. Suchy szampon jakośtam ratował sytuację, ale gdy nie myjemy włosów codzienne, to intensywny trening, po którym aż z nas kapie, zmienia fryzurę diametralnie, haha.
- Nie lubię być spocona… Wkurzają mnie mokre ubrania, ślizgające się dłonie, ściekający po twarzy pot. Niby nic wielkiego, ale nie lubię i już. Chyba dlatego, gdy byłam młodsza, często lubiłam chodzić na basen, ale z tego też musiałam zrezygnować, bo nawaliły mi zatoki.
- Bo wszystkie inne zadania wydawały mi się ważniejsze niż czas poświęcony na ćwiczenia… Często maszerując sobie na bieżni pod górkę, albo robiąc kolejne powtórzenia na maszynie i wkurzałam się, że znowu jestem do tyłu z pracą. Starałam się umilać sobie czas przy nudnych ćwiczeniach np. na orbitreku, oglądaniem YouTube albo seriali, ale i to również zaczynało mnie nudzić.
- Cała ta aktywność wydawała mi się zbyt dużym wyrzeczeniem… Ciągle towarzyszyło mi uczucie „ALE JAK TO? JA JUŻ TAK MUSZĘ ZAWSZE??? Przez miesiąc, dwa, pół roku – okej, ale żeby zawsze poświęcać tyle czasu i energii na sport???”
- Nie umiałam zachować umiaru… Albo chodziłam na siłownię 4-5 razy w tygodniu po 1,5h, bo byłam pewna, że jak tylko przestanę to od razu przytyję… albo nie robiłam nic całymi miesiącami.
- Fiksowałam się na temat wyglądu własnej sylwetki… Mierzyłam centymetrem, zbyt często ważyłam, robiłam te wspomniane wcześniej zdjęcia kontrolne stanowczo zbyt często.
- Zazdrościłam innym dziewczynom na siłowni i podziwiałam ich zgrabne ciała. Kiedy ja będę takie miała??? Ta zazdrość potęgowała tylko negatywny obraz samej siebie.
- Więcej życiowego zadowolenia odczuwałam z leżenia na kanapie i oglądania Netflixa… Smutne, ale prawdziwe.
- Wewnętrzna niechęć i opór przewyższały zadowolenie z siebie po treningu… Tyle się mówi o tych endorfinach i tak dalej – no i one są naprawdę super. Ale nie na tyle super, by motywować mnie i pokonywać ten potężny opór przed zrobieniem kolejnego treningu.
No po prostu… MI SIĘ NIE CHCIAŁO!!! (a na zdjęciu poniżej widzisz miejsce, w którym obecnie ćwiczę codziennie).
Zmiany, które wdrożyłam, aby zacząć regularnie ćwiczyć (i Ty również możesz!)
Przestałam traktować zdrowy styl życia „zero-jedynkowo”
Bywał albo ciężki, wyczerpujący trening na siłowni kilka razy w tygodniu, a na koniec jeszcze 30 minut cardio, dodatkowo spacer kiedy się da, samodzielne wnoszenie zgrzewek wody po zakupach zamiast wjeżdżania windą… Do tego super zdrowe posiłki, przeliczanie kaloryczności każdego śniadania i zastanawianie się nad ilością dodanych ziaren słonecznika, wyrzuty sumienia po zjedzeniu czegoś spoza jadłospisu…
albo… Siedzenie na tyłku przez większą część dnia, za każdym razem winda i podjeżdżanie wszędzie samochodem, unikanie jakiejkolwiek aktywności, umilanie sobie życia niezdrowymi, gotowymi daniami, słodyczami w niekontrolowanej ilości. No sama wiesz. A może też to znasz?
Po kilkunastu latach zmagań ze sobą (bo pierwsze odchudzanie zaliczyłam już jako nastolatka) uwierzyłam wreszcie, że tym razem będzie inaczej, że TA ZMIANA musi się udać. Nie byłoby to możliwe bez pewnej osoby, która również pomogła mi wdrożyć u siebie wiele innych, ważnych zmian. Należy się Jej tu naprawdę głęboki ukłon :)
Stało się to za sprawą dietetyka – Dr Lifestyle (i Jej genialnego e-kursu na temat świadomego odżywiania i odchudzania – w lutym zaczyna się kolejna edycja, polecam gorąco!), która ponadto „opiekuje” się mną osobiście, no i cierpliwie wysłuchuje moich żali, czy jedzeniowych frustracji. Dziękuję, Monika!
Dzięki artykułom na blogu zaraziła mnie swoim rozsądnym podejściem i dążeniem do równowagi. Pokazała, że dążenie do jakiegoś wybranego „ideału” nie ma najmniejszego sensu.
W końcu przestałam wiązać aktywność fizyczną ze zdrową dietą, jako taki nierozerwalny pakiet. Inaczej niż do tej pory – że albo jem zdrowo i ćwiczę, albo jem byle co i się nie ruszam – ze skrajności w skrajność!
Za radą Moniki skupiłam się na zrobieniu pierwszego, najmniejszego kroku. Czegoś, co będę w stanie bez wielkiego sprzeciwu wprowadzić od zaraz.
Wiecie, co mi powiedziała, gdy żaliłam się Jej, że jem byle co, cały czas i dosłownie nie wiem jak przestać? Mam nadzieję, że mnie nie zabije za to, co teraz piszę! Powiedziała, żebym dalej jadła te moje burgery i czekoladę, ale robiła to tylko w wyznaczonej porze posiłków i nigdy więcej. Powiedziała, że na dietetyczne rozpiski jeszcze przyjdzie czas – to miał być mój pierwszy, mały krok w kierunku uzdrowienia relacji z jedzeniem, a w konsekwencji z całym zdrowszym stylem życia. No więc dalej sobie jadłam pizzę i croissanty, ale już jakąś mniejszą miałam na nie ochotę, kiedy byłam po prostu głodna i chciałam zjeść POSIŁEK, taki wiesz, normalny. To był taki moment przełomowy.
Więc dalej jadłam te swoje burgery, ale zaczęłam powoli wdrażać ćwiczenia. I w mojej głowie coś w końcu przeskoczyło. Bo to nie jest tak, że Twoje ćwiczenia tracą sens, gdy zjesz później coś totalnie niezdrowego. Rozumiesz?
Zrozumiałam, że 10 minut ruchu ZAWSZE jest lepsze niż 0 minut ruchu
W mojej wersji jest to „10 minut jogi”, w Twojej może być jakakolwiek inna aktywność, jaką podejmiesz. 10 minut każdego dnia to ponad godzina aktywności tygodniowo!
Za mało? Wcale nie. Może na dłuższą metę warto byłoby to wydłużyć, ale ja nie planuję teraz się tym przejmować.
Bo 10 minut jest takim przedziałem czasu, do którego jestem w stanie się zmusić bez względu na to, jak strasznie mi się nie chce. Bez względu na to, jak dużo mam danego dnia pracy, kiedy już wydaje mi się, że tego dnia lepiej będzie odpuścić i od razu zabrać za sprzątanie, pranie, gotowanie, prasowanie i całą resztę. Nie! Na 10 minut ZAWSZE znajdzie się czas.
Znajdź taki własny „przedział” – to może być nawet 5 minut wymachiwania rękami, krążenia ramion, przysiadów, czy czego tam chcesz. To mogą być nawet ćwiczenia oddechowe.
Pamiętaj – te kilka minut to zawsze, ale to zawsze lepsza opcja, niż zero minut.
Oczywiście, że lepiej, by była to godzina. Byłabyś jeszcze zdrowsza i tak dalej. Tylko ta godzina musiałaby się wydarzyć – nie raz, nie dwa, nie dziesięć, a potem wydarzać regularnie – miesiącami, latami.
Ja niestety już z doświadczenia wiem, że się NIE wydarzy. Więc zostaję przy tych moich minimum 10 minutkach, które często i tak przedłużają się do 20, 30, a czasami nawet 60 minut.
I nie liczę tego, nie zapisuję nigdzie. Wiem, że wcześniej takie podliczenia w żadne dobre miejsce mnie nie zaprowadziły.
Znalazłam SWOJĄ aktywność fizyczną
Bardzo długo poszukiwałam „swojej” aktywności fizycznej. Naprawdę – nie mogę powiedzieć, bym nie próbowała. W przeszłości chodziłam na różne zajęcia dla kobiet w klubach fitness, ćwiczyłam z trenerem na maszynach i z wolnymi ciężarami, kręciłam cardio, ćwiczyłam z filmikami na YouTube, kupowałam płyty z ćwiczeniami z Shape, chodziłam na basen, squasha, pole dance, ściankę wspinaczkową, biegałam… I wszystko, bez wyjątku, porzucałam po pewnym czasie.
Diametralna zmiana zaszła, gdy poczułam się tak bardzo, bardzo źle. Z moimi plecami było naprawdę kiepsko i utrudniały mi codzienne funkcjonowanie. Łykałam sporo leków przeciwbólowych i zupełnie już nie wiedziałam co robić. Jeden z fizjoterapeutów zasugerował mi, bym spróbowała jogi.
Nie od razu podjęłam tę myśl. Byłam wcześniej kilka razy z szkołach jogi, ale jakoś tak nie chwyciła mnie za serce.
Wszystko zmieniło się w dniu, kiedy wpisałam w wyszukiwarkę na YouTube „joga na kręgosłup” poszukując jakiegoś odpowiedniego zestawu ćwiczeń dla emerytów :) Przetestowałam kilka z nich, było ciężko, chwilami strasznie bolało, ale po ich zakończeniu czułam się tak jakoś… lepiej. Tak właśnie trafiłam na kanał Gosi Mostowskiej, z którą ćwiczę od wielu miesięcy i polecałam ją Wam już niejednokrotnie.
No i słuchajcie, stało się coś po prostu niesamowitego! Zakochałam się w tej całej jodze bez pamięci i mam wrażenie, że jest tym, czego szukałam od dawna :) Uwielbiam spokojne sekwencje, uwielbiam długie pozostawanie w pozycjach, bo czuję, że mi to służy, rozciąganie mięśni, które bolą, zyskiwanie większej świadomości swojego ciała, spokój i odprężenie, które mi daje…
Ćwiczę z Gosią niemal każdego dnia (pozwalam sobie na dni przerwy, gdy moje ciało tego potrzebuje, nie planuję ich jednak wcześniej, słucham siebie), od 10-60 minut w zależności od samopoczucia, czasu i własnych chęci. Zaliczyłam już jej warsztaty i jogowy weekend, kiedy to nagrywałam też vloga, którego możecie zobaczyć na moim kanale na YouTube.
Nie mogę pominąć faktu, że wybrana przeze mnie aktywność daje mi jasne, zdrowotne korzyści. Tu nie chodzi o aktywność dla idei, ja po prostu dobrze już wiem, że jeśli poćwiczę, to będę się czuła zarówno fizycznie, jak i psychicznie lepiej. Ból pleców, który od tak dawna mi towarzyszył, znacznie się zmniejszył i nigdy wcześniej nie oddychałam pełną piersią tak świadomie.
Joga chyba zasługuje na osobny wpis i nie będę teraz na jej temat się rozpisywać. Moim celem jest zachęcenie Cię do własnych POSZUKIWAŃ!
Bo joga może być dla Ciebie nie do przyjęcia – zbyt spokojna, nudna i tak dalej. Może lubisz się mocno spocić i zmęczyć. Lubisz czuć, że dałaś z siebie wszystko. Więc szukaj. Przetestuj różne nowe aktywności i znajdź taką, w której się zakochasz!
Potrzebujesz inspiracji? Zajrzyj koniecznie do Agnieszki, która prowadzi bloga Lifemanagerka. Agnieszka w swoim programie Zdrowomania regularnie testuje nowe, ciekawe aktywności. No mówię Ci, coś znajdziesz. Tylko nie mów, że nie lubisz się ruszać, jeśli jeszcze nie przetestowałaś wszystkiego, ok?!
Stosuję triki, dzięki którym ćwiczenia stają się po prostu nieuniknione
Przede wszystkim sprawiłam, że codzienne ćwiczenia stały się dla mnie nieodłącznym elementem porannej rutyny. Nie zastanawiam się nad nimi, stały się równie oczywiste, jak poranne mycie zębów. Czyli wstaję rano, wypijam szklankę wody niegazowanej, idę do łazienki, a potem:
- Od razu zmieniam piżamę na strój do ćwiczeń. Legginsy, top do ćwiczeń i jestem gotowa. Widzisz go na zdjęciu powyżej :)
- Od razu po ubraniu się wyjmuję z szafy matę do jogi i rozwijam ją. Jak już się jest ubranym, a mata leży na podłodze, to naprawdę najcięższe zadanie ma się za sobą…
To wszystko nie wymaga ode mnie żadnego myślenia. Dopiero później poranna kawa, ogarnięcie makijażu, włosów i tak dalej.
- Trzymam się stałej pory ćwiczeń – moim zdaniem jest to bardzo istotne. Czasem oczywiście zdarza się, że przesuwam ćwiczenia na inną godzinę, ale raczej tego unikam. Gdy brakuje czasu, bo muszę gdzieś wybyć, to skracam ten poranny rozruch do 5 minut rozciągania w piżamie. Tutaj po raz kolejny gorąco zachęcam Cię do znalezienia odpowiedniej pory na ćwiczenia dla siebie – może będzie to np. późne popołudnie, albo nawet wieczór, godzinkę po lekkiej kolacji?
- Codziennie odznaczam sobie wykonane ćwiczenia w plannerze, w specjalnym habit trackerze (o tym też Wam kiedyś więcej napiszę). Takie niemal codzienne ćwiczenia bezpośrednio przekładają się na moje lepsze samopoczucie – można powiedzieć, że „mam na to papierze” :)
WAŻNE: Nie śledzę jednak czasu trwania ćwiczeń. Jak już wcześniej wspomniałam, takie dokładne kontrolowanie wszystkiego – źle na mnie osobiście wpływa.
Uznaję 10-minutowe rozciąganie za równie wartościowy trening, jak 60 minut intensywnych ćwiczeń.
Najważniejsze jest to, by on się WYDARZYŁ!!!
Zminimalizowałam opór, usunęłam przeszkody
Wyżej podzieliłam się z Tobą moimi wymówkami i wszystkimi powodami, dla których nie ćwiczyłam w przeszłości. Tym, co ciągle mnie wypełniało był OPÓR, wielki, wielki wewnętrzny opór przed podjęciem aktywności. Bo za długo, bo męczące, bo makijaż trzeba będzie robić od nowa i brać prysznic, pamiętasz, nie będę się powtarzać.
Okazało się, że praktykowanie jogi nie tworzy we mnie tego potężnego oporu, między innymi dlatego, że… (pamiętaj, że u mnie jest to joga, u Ciebie może być coś zupełnie innego):
- Czas przygotowania do ćwiczeń zajmuje mi mniej, niż minutę. Po prostu odsuwam krzesło obrotowe na bok, rozwijam matę, odpalam sobie na YouTube ulubiony filmik z ćwiczeniami (lub robię bez filmu takie ćwiczenia, na jakie mam ochotę) i tyle!
- Po zakończonych ćwiczeniach nie muszę się długo doprowadzać „do porządku”. Najczęściej wybieram bardzo spokojne praktyki o niskiej intensywności. Nie pocę się przy nich praktycznie wcale, więc nie mam potrzeby wskakiwania pod prysznic zaraz po (preferuję wieczorny relaks w wannie). Oczywiście, jeśli jakiegoś dnia zaliczam bardzo intensywną sesję, po której pot spływa mi ciurkiem po plecach, to znajduję kilka tych dodatkowych minut na szybki prysznic.
- Ćwiczenia i praca ze swoim ciałem sprawia mi przyjemność już w trakcie praktyki jogi, a nie dopiero po, jak zwykle miewałam po treningach na siłowni, gdy cierpiałam w trakcie, a radość i satysfakcja pojawiały się w drodze do domu. Ćwiczenia, które robię są super.
- Każdego dnia wybieram taki zestaw ćwiczeń, na jaki akurat mam czas i ochotę. Czuję napięcie w plecach? Robię 10 minut na odcinek lędźwiowy. Czeka mnie cały dzień przy kompie? Robię 25 minut ćwiczeń na otwarcie bioder. Czuję się jakaś taka skulona, spięta w klatce piersiowej? Robię 15 minut skłonów, skrętów i „psów”, albo relaksującą sesję na dobry nastrój, z naciskiem na otwieranie klatki piersiowej. Mam mnóstwo siły i mam ochotę na większy wycisk? Wybieram coś znacznie dłuższego i w szybszym tempie.
Motywuję się wyłącznie własnymi postępami – i nie mają nic wspólnego z cyfrą na wadze!
To jedna z ważniejszych zmian, które wprowadziłam. Przestałam się ważyć i mierzyć. Przestałam robić zdjęcia kontrolne. Przestałam obserwować kształt mojego tyłka w lustrze.
Nie mówię, że to złe. Wiem, że zbytnie skupienie się na poprawianiu wyników na mnie akurat źle działa.
To, co motywuje mnie obecnie to…
- Mniej bólu pleców na co dzień. Po prostu lepiej mi się żyje i pracuje. Wielogodzinna praca przy komputerze przestała mi się wydawać taka „zabójcza”. Gdy zaczynam czuć w plecach coś niefajnego – wstaję, przeciągam się przez minutę i czuję się znacznie, znacznie lepiej.
- Łatwiej jest mi utrzymać wyprostowaną sylwetkę, nie garbię się. Zawsze starałam się trzymać w miarę prosto, ale wydawało mi się to być strasznie męczące. Skulona, ze zwieszonymi ramionami czułam się komfortowo, bezpiecznie, wygodnie. Teraz jest mi doskonale, gdy się wyprostuję. To wpływa pozytywnie na wygląd całej naszej sylwetki, odejmuje wizualnie kilogramów i dodaje pewności siebie.
- Cieszy mnie większa swoboda w czasie wykonywania codziennych czynności. Tak banalnych, jak zakładanie na stojąco skarpetek, czy ściąganie ciasnego swetra. Wiem, że możesz tego nie zrozumieć, jeśli nigdy Cię coś długo nie bolało, ale to jest naprawdę ekstra! Doceniaj swoją sprawność! :)
- Wyznaczam sobie cele związane z własnymi umiejętnościami, własnym etapem, własnymi możliwościami. Przykładowo: rozciągam mięśnie nóg, by kiedyś położyć pięty na ziemi w pozycji psa z głową do dołu. Chciałabym dotknąć czołem do kolan w skłonie. Wzmacniam ramiona i plecy, by kiedyś zrobić mostek, a może nawet, kto wie, kiedyś stanąć na głowie…
- Najzwyczajniej w świecie czuję się lepiej, tak po prostu. Nie wyobrażaj sobie tu jakiejś wielkiej, rewolucyjnej zmiany. Nie, nie stałam się nagle jakaś totalnie natchniona, nie zostałam inną osobą. Ale tak to działa – człowiek, który o siebie dba, skupia się na poprawianiu stanu swojego zdrowia, już z automatu zaczyna się czuć lepiej, również z samym sobą.
Zadbałam o zdrową inspirację
Ze wszystkich sił staram się nie porównywać z innymi, ale motywować ich działaniami. Oglądam sobie tematyczne filmy na YouTube, staram się pogłębiać wiedzę (tutaj niezastąpiony jest kanał kolejnej Gosi – z Anatomii Jogi), sięgam po książki. „Joga Girl” Rachel Bratchen to jedna z moich ulubionych książek minionego roku, polecam Wam ją gorąco. Uczestniczę w grupach na Facebooku na temat jogi, obserwuję postępy dziewczyn, mogę tam zdobyć ważne dla mnie informacje i rozwiać wątpliwości w przyjaznej atmosferze.
Oprócz tego planuję znowu wybrać się na warsztaty, a wiosną i latem na pewno zaplanuję sobie jakiś kolejny, kilkudniowy wyjazd.
Ufff, to już chyba wszystko! Wiem, że ten artykuł jest bardzo obszerny, ale nie byłam w stanie ująć moich spostrzeżeń krócej. Zależało mi na zebraniu w jednym miejscu wszystkiego, co faktycznie NARESZCIE mi pomogło i pozwoliło zacząć regularnie ćwiczyć. Ten cel miałam na liście od zawsze….
Jeśli mój tekst był dla Ciebie przydatny – będzie mi ogromnie miło, jeśli polecisz go komuś, kto być może również potrzebuje podobnej motywacji.
Ciekawa jestem, czy zdecydujesz się wdrożyć któreś z zaproponowanych przeze mnie zmian? I czy znalazłaś już swoją ulubioną aktywność fizyczną?
Daj koniecznie znać w komentarzach :)