Jesień w pełni. I chociaż nie daję się jesiennej, depresyjnej chandrze, to jednak jak zwykle za dużo rozkminiam… Od czasu do czasu dopada mnie potrzeba, by odkryć przed Wami moje dylematy, zdradzić pilnie strzeżone sekrety i głośno powiedzieć, co mi chodzi po głowie… Podobnie było w przypadku wpisu o tym, jak zostałam hejterką.

Dzisiaj nie będę hejtować. Nie będę też wydawać żadnych sądów, ani wskazywać co jest moim zdaniem właściwe, a co nie. Chcę po prostu podzielić się z Wami moimi przemyśleniami, wątpliwościami i pytaniami, jakie sobie zadaję odnośnie „prawdziwości” i autentyczności.

Czy jestem prawdziwa w sieci?

Czy pokazuję się Wam taka, jaka jestem NAPRAWDĘ? A jaka jestem? Czy jest w ogóle sensowna odpowiedź na to pytanie?

Moje przemyślenia zostały w dużej mierze wywołane przez Essenę O’Neill, która ostatnio zrobiła w sieci spore zamieszanie. Jeśli nie wiecie kim jest Essena i zastanawiacie się, dlaczego u licha nigdy o niej nie słyszeliście – spoko, ja też dowiedziałam się z opóźnieniem. Lepiej późno niż wcale.

Wyjaśnienie dla zielonych: Essena jest (była) nastoletnią gwiazdą Instagrama, pokazującą swoje idealne życie, idealne ciało i idealne… wszystko. Czyli w sumie profil jakich wiele (!). Popularność w social media pozwoliła jej na zarabianie na swoim wizerunku grubych pieniędzy. Po jakimś czasie trwania całej tej social mediowej szopki, coś jej się odmieniło i postanowiła pokazać wszystkim, jak wygląda naprawdę jej „idealny” świat. Ogłosiła, że rzuca social media, bo to jedno wielkie kłamstwo. W swoim filmie na YouTube opowiada, jak całe jej życie kręciło się wokół robienia kolejnych idealnych – i kompletnie nieprawdziwych – zdjęć na Instagram. Setki zrobionych selfie, przebieranie się w lepsze ciuchy, prężenie się w bikini na plaży (na którą jechała wyłącznie po to, by zrobić zdjęcia) i nieustanne usiłowania, żeby lajkami i serduszkami uzyskać aprobatę, że jest coś warta. Przez takie działania (lekko wyolbrzymiając) „straciła kontakt z rzeczywistością”, ponieważ jej dzień powszedni polegał na udawaniu kogoś kim nie jest, pokazywaniu produktów swoich sponsorów i kreowaniu rzeczywistości, która nie istnieje. Rzeczywistości, której obraz miał inspirować innych, żeby i ich życie również było takie fascynujące, pełne kolorów, zdrowego jedzenia, wspaniałych ludzi, nowych miejsc, celebrowania każdej chwili…

Nie oceniam Esseny i nie oceniam nikogo, kto działa w sieci. Zastanawiam się tylko nad sobą samą i nad tym, co widzę dookoła. No bo jak to jest? Wielokrotnie przecież wspominałam, że traktuję Instagram jako miejsce na same dobre rzeczy i chwile, które chcę zapamiętać. Nie wrzucam TAM zdjęć, które moim zdaniem nie są wystarczająco dobre. Jeśli mam przed sobą jakiś absolutnie fantastyczny posiłek „proszący się” aż o uwiecznienie na zdjęciu, to zdjęcie owszem zrobię, ale ono niekoniecznie pojawi się na moim profilu. Myślę wtedy: nie pokażę go przecież w takim niedoświetlonym kadrze.

Ale jednak czuję się trochę rozdarta

Mimo wszystko chciałabym utrwalać to co dobre, piękne, to co mnie cieszy i na tym wyłącznie się skupiać. Wszakże koncentrowanie się na jasnej stronie rzeczywistości w rezultacie sprawia, że wydaje się nam ona jeszcze jaśniejsza. Nie od dzisiaj wiadomo, że myśląc negatywnie, sami rzucamy sobie tylko kłody pod nogi i spisujemy na niepowodzenie przedsięwzięcia… jeszcze zanim zaczniemy cokolwiek robić. Nie od dzisiaj wiadomo, że pozytywne nastawienie jest tak naprawdę połową sukcesu. No i te wszystkie mądrości o szklance do połowy pełnej, bla bla bla. Dobrze je znacie, prawda?

Czy to źle, że staram się, by mój Instagram, a także cała twórczość w sieci, wszystkie artykuły na blogu i wszystkie publikowane w social media treści miały JAKĄŚ jakość, żeby były pozytywne, były przyjemne i były „piękne”? Czy to źle, że chcę pokazywać tę lepszą i jaśniejszą stronę rzeczywistości?

I w sumie… również tę lepszą stronę siebie?

Alternatywna rzeczywistość

Zrobiłam sobie szybki rachunek sumienia.

Dziesiątki zrobionych selfie, aby wreszcie wybrać to, na którym wyglądam najkorzystniej. Wielokrotnie się to nie udaje i żadne ze zdjęć nie jest wystarczająco dobre. Może jutro sensowniej ułożą mi się włosy…

Zdjęcia z wakacji. Szukanie pięknych kadrów, by wszystko to, co mnie otacza wyglądało na bardziej atrakcyjne, niż jest w rzeczywistości. Tomek zawsze śmieje się ze mnie, że na swoich zdjęciach potrafię po mistrzowsku oszukać rzeczywistość. Tylko czy na pewno oszukać? Czy na pewno pokazuję bardziej atrakcyjną rzeczywistość? Czy odpowiednie kadrowanie, wspomaganie się dobrym światłem i celowe pomijanie/omijanie „zbędnych” elementów to oszustwo?

Zdjęcia wnętrz. Odpowiednie kadrowanie w taki sposób, by pomieszczenie wydawało się większe, ciekawsze i robiące lepsze wrażenie. Odpowiednia obróbka, by wyglądało na jaśniejsze, niż jest w rzeczywistości. Czy to źle? Czy to źle, że staram się pokazywać fotografowane miejsca z jak najlepszej strony? Przecież one tam są! Bo to przecież nie tak, że doklejam coś do zdjęć w Photoshopie. Po prostu łapię na zdjęciach takie elementy i kompozycje, których ktoś inny mógłby zupełnie nie dostrzec.

Fotografowanie innych osób. Zawsze, gdy ktoś mówi mi, że beznadziejnie wygląda na zdjęciach i nie ma takiej opcji, żeby dobrze wyglądał w obiektywie odpowiadam, że to totalna bzdura. Zmuszam go wtedy do pozowania, biorę aparat, a najczęściej po prostu telefon i robię mu zdjęcie, na którym wygląda naprawdę doskonale. Czy lepiej niż w rzeczywistości? Czy po prostu równie dobrze i właśnie TAK jak w rzeczywistości? Przecież nic na tych zdjęciach nie modyfikuję, nie zmieniam twarzy i sylwetki, tylko pokazuję to, co jest. To, CO WIDZĘ. Czasem znalezienie najkorzystniejszych „kątów” wymaga zrobienia wielu zdjęć, ale one TAM SĄ.

Czy to już oszustwo?

Możemy pokazywać rzeczywistość taką, jaka jest. Czyli na przykład: siedzę przy biurku. Piszę dla Was artykuł. Obok mnie jakieś pozwijane kable, zasmarkane chusteczki (przeziębienie nie chce mnie opuścić), puste kubki po kawie i brudny talerzyk ze śniadania. Zwykle staram się pracować przy pustym biurku, ale temat na ten wpis pojawił się nagle w mojej głowie podczas suszenia włosów w łazience. Olałam sprzątanie, czym prędzej usiadłam przy biurku i zaczęłam naparzać w klawisze mojego laptopa jak szalona. Napisałam już dobrych kilka tysięcy znaków i nic nie zapowiada, żeby miał to być koniec. Kaszlę, z nosa mi kapie, kończy się zapas chusteczek, więc smarkam w papier toaletowy.

autentyczność w sieci

Możemy też pokazywać rzeczywistość taką, jaka jest, skupiając się na tym, co w tej rzeczywistości dobre. Nie musicie widzieć moich zasmarkanych chusteczek. Wystarczy, że inaczej wykadruję zdjęcie, a naczynia odniosę do zlewu. Ciasny kadr pokaże to, co w całej sytuacji jest istotne: dopadła mnie niesamowita wena i od pół godziny piszę jak szalona. W głowie kłębi mi się tyle myśli, że ledwie nadążam je zapisywać. Boskie uczucie, WOW! Takie zdjęcie z właśnie takim opisem mogłabym wrzucić do social media.

Czy to już oszustwo, czy jeszcze nie?

autentyczność w sieci

Mogłabym też oczywiście usunąć cały bałagan z biurka, zrobić sobie specjalnie latte z pianką, na piance zrobić wzorek cynamonem, przynieść z kuchni wczorajsze kwiaty i ustawić je w kadrze, może nawet skoczyć szybko do sklepu po francuskiego rogalika. Dopiero wtedy zrobić zdjęcie, piękne je obrobić i wtedy wrzucić na Instagram z komentarzem: „Wspaniały poranek! Świetne samopoczucie, ulubiona kawa, kwiaty od ukochanego, wena dopisuje i spokojny czas na pisanie… Idealnie! #happylife”.

To faktycznie byłaby w tej sytuacji gruba ściema :)

Czy świadoma decyzja, by pewnych rzeczy nie pokazywać innym to już oszukiwanie? Oszukiwanie siebie i innych ludzi? Bo tak, jak jak mówiłam… jestem rozdarta. Często zdarza mi się nie publikować nic przez kilka długich dni, czasem nawet tydzień. Wszystko dlatego, że nie znajduję w mojej codzienności niczego – moim zdaniem – wystarczająco ciekawego, aby to opublikować. Czasem żadna scena nie inspiruje mnie to tego stopnia, by ją uwiecznić. Nie chcę tworzyć alternatywnej rzeczywistości. Nie będę rozkładać na biurku jakiś przedmiotów, żeby zrobić kolejne nowe, inne zdjęcie. Nie zakręcę sobie specjalnie włosów i nie zrobię smokey eye (ciągle się uczę!), żeby walnąć sobie selfie warte 1500 lajków.

Ale jeśli będę wychodzić na imprezę, albo będę miała akurat nastrój, żeby się „dopracować”, to pewnie! Strzelę sobie fotkę i udowodnię samej sobie, że jak chcę, to potrafię dobrze wyglądać.

Jaki wniosek? Jakie podsumowanie? Nie wiem. Mam po prostu trochę dosyć tej ciągłej perfekcyjności, która atakuje mnie ze wszystkich stron.

Chcę Was zachęcić do dyskusji o autentyczności w sieci.

Do jakiego momentu kreowanie naszej rzeczywistości „oczami” aparatu jest okej, a kiedy to już grube przegięcie. Jakie zdjęcia sami śledzicie najchętniej? Te inspirujące, idealne scenki? A może wprost przeciwnie? Macie własne przemyślenia na ten temat?